Nie lubię zaczynać rzeczy, a potem ich nie kończyć, porzucanie niedokończonych rzeczy po prostu mnie frustruje. Z drugiej strony najgorsze jest kończenie. To jak maraton, w którym ścigam się sama ze sobą, aby dopiero na mecie w spokoju obejrzeć efekt końcowy. Niestety w takich chwilach najłatwiej o błędy. Przyszywając źle guzik, a następnie ze strachu, że źle zszyję ostatnie części ze sobą, porzuciłam na jakiś czas projekt "utylizacji ubrań". Leży w szafie i czeka na "mój dobry dzień" - zapewne przyjdzie on dopiero po świętach. Tymczasem ponieważ moje ręce nie cierpią bezczynności, zabrałam się za świąteczne prezenty. Ponownie zakupiłam wielokolorowe motki. Niesamowicie przypadły mi do gustu, ale nie tylko mnie.. w jednej z odwiedzanych przeze mnie pasmanterii razem ze sprzedawczynią stałyśmy kilka minut przed półką z melanżami i nie mogłyśmy oderwać od nich oczu. Nasze rozmarzenie przerwała kolejna klientka, która niczym w aptece poprosiła o "te co ostatnio, takie fioletowe i okrągłe ze żłobieniami" - chodziło o guziki, ale było już za późno i wybuchłam śmiechem. Na szczęście zarówno klientka jak i sprzedawczyni podzielały moje rozbawienie.
Wracając jednak do motków... zakupiona przeze mnie włóczka daje mojej wyobraźni 500m pełnego wyżycia się. Na razie znalazłam w internecie zdjęcie pewnego komina - niestety bez wzoru, niestety już na modelce - ale od czego jest fantazja i... matematyka. Po kilku szkicach na kartce chyba udało mi się odtworzyć wzorek, a teraz praca wre - mam nadzieję, że wyjdzie mi piękny świąteczny prezent!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz