sobota, 23 listopada 2013

„Pan kucharz kaczkę starannie piekł, jak należy, w brytfannie (...)”

Pieczenie kaczki to ponoć tzw. level-hard. Czy tak jest faktycznie? Cóż.. jeśli ktoś jest przyzwyczajony, że mięso po prostu wkłada do piekarnika i po pewnym czasie je wyjmuje, to przy kaczce nieźle się nabiega:)

Po drugie kaczka nie jest dla osób głodnych, ani niecierpliwych - wymaga czasu i ciągłego doglądania. Czy trudno się ją piecze ciężko orzec, nie sprawiła mi większych trudności, wyszła naprawdę smakowicie i większość roboty wykonał za mnie po prostu piekarnik. Jednak z przepisami jest jak z ubraniami - nie wszystkie muszą wszystkim pasować :) Kaczkę podałam z pieczonymi ziemniaczkami z masłem, puree z selera, ciemnym piwem pszenicznym i jabłkami nadziewanymi żurawiną (jako deserek). Jeśli ktoś nie przepada za selerem, ten przepis może odmienić jego zdanie na ten temat. W zasadzie przepis na to pure jest zbliżone do 90% innych przepisów na krem warzywny.
Poniższy przepis to suma różnych receptur, jakie miałam okazję przeczytać i według własnego upodobania dodałam kilka szczegółów np. rum :)Przepis uważam za udany, bo wszakże z kaczki nie zrobił się zając:)

piątek, 22 listopada 2013

prezencik

Prezent gotowy, 100% hand-made :) pudełko wykonałam z bloku technicznego (myślałam, że po skończeniu podstawówki takich rzeczy już nie znajdę w domu) i resztki włóczki. Na zdjęcia samego prezentu, trzeba będzie poczekać jeszcze kilka dni, gdyż nierozsądnie byłoby je umieszczać w sieci przed wręczeniem. A tymczasem odkładam szydełko i zabieram się za kolejny "projekt". Tym razem w ruch idzie utylizacja starych ubrań - zobaczymy co i jak wyjdzie :) Jeśli zaś chodzi o szydełko, to mimo, iż są to bardzo niepewne początki, mam już kilka pomysłów na nowe rzeczy i nie mogę doczekać się, aż zacznę je projektować, wybierać odpowiednie motki, kolory i rozmiary szydełek.. ach i już ta niecierpliwość, żeby zrobić wszystko już-zaraz i dylemat czy jadąc autobusem do pracy wybrać szydełko czy książkę.


sobota, 9 listopada 2013

początek małej niespodzianki

Chwila wolnego, biję się z myślami, czy powinnam poświęcić wolny czas na dokończenie prezentacji do pracy, czy też chwycić włóczkę i zacząć coś nowego... Najważniejsze, aby znaleźć złoty środek - zwłaszcza, między przyjemnościami (ach, moja praca... również dla mnie ważna i przysparzająca mi wiele radości i satysfakcji).
Mój złoty środek wygląda następująco - na początku chwyciłam szydełko, otworzyłam schemat i przeczytałam słowo "broomstick". Cóż to takiego jest, jak to się wykonuje i w ogóle, czy dam radę? Okazuje się, że jest to bardzo ładna forma - powiedzmy pętelek - wymagająca poza włóczką i szydełkiem, specyficznego bolca (którego oficjalnej nazwy jeszcze nie znam), na którego owe pętelki się nawija. Zaczęłam szukać po całym mieszkaniu, czegoś co mogłoby mi posłużyć za taki bolec. Zaglądałam wszędzie, w ręku miałam już rączkę od sitka, flamastry, ołówki, łyżki i śrubokręty. Ostatecznie pomysł podsunęłam mi moja babcia, sugerując linijkę. Tak więc wyposażona w linijkę, szydełko i włóczkę, zasiadłam z laptopem na kolanach, otworzyłam ostatnią butelkę domowego stouta i zaczęłam zabawę :)
Kolor motka mnie zachwyca i już nie mogę doczekać się efektu końcowego - zwłaszcza, że ma być to mała niespodzianka... :)

czwartek, 7 listopada 2013

Było sobie raz pudełko z szydełkami...

Gdy byłam małym dzieckiem, mój Dziadek pokazał mi zestaw szydełek. Należał do tej specyficznej grupy Dziadków-majsterkowiczów, którzy odkrywają świat, a w szufladach trzymają niezmierzone skarby. Uczył mnie wielu różnych rzeczy i szydełkowanie było jedną z nich. Każde z jego wnucząt dostało po maleńkim zestawie szydełek. Na początku pokazał nam łańcuszek, przerabialiśmy ich całe kilometry, potem doszły słupki i półsłupki. Szło mi zwyczajnie, zawsze wydawało mi się, że robótki mojego brata są bardziej równe i gładkie, ale i tak całkiem mi się to podobało.
Istniało jednak, jedno "ale", otóż nie znosiłam w swoim życiu nudy, a więc plan mojego dnia wypełniony zawsze był po brzegi różnorodnymi zajęciami i na wiele lat, zapomniałam o włóczkach, szydełkach i łańcuszkach... Przypomniałam sobie o nim dopiero 4lata temu, gdy zachorowałam i na jakiś czas musiałam wyłączyć się z normalnego pędu życia. Leczenie bardziej mnie męczyło, niż śmiałam się do tego przyznać sama przed sobą. Kiedy odkryłam, że biorąc książkę do ręki nie jestem w stanie skoncentrować się na słowach, które rozpływały się na pojedyncze litery, zaczęły mi zagrażać dnie pełne niewypełnionych godzin. Wtedy właśnie przypomniałam sobie znowu o szydełku. Oczywiście nie pamiętałam już jak wyglądają te wszystkie supełki, ale co miałam innego do roboty? Wytargałam skądś jakiś stary kordonek i na oślep zaczęłam sobie co nieco przypominać. Nim się zorientowałam powstała całkiem ładna pajęczynka, która ostatecznie została frontem torebeczki, którą mam do dziś. Rok później zmarł mój Dziadek, a ja nie mogąc pogodzić się z jego śmiercią i dalszymi perypetiami chorobowymi znowu wpadłam w wir życia. Szydełko wypadło z moich rąk na kolejne lata, aż do tej jesieni...