niedziela, 13 marca 2016

gdy dojdziesz w życiu do ściany...


W ostatnim czasie udało mi się spotkać z wieloma bardzo ambitnymi i kreatywnymi kobietami. Wiele rozmawiałyśmy, o ograniczeniach jakie stawia kobieta sama przed sobą i o tym gdzie szukać motywacji. Czasami się złościłyśmy, czasami zgrzytałyśmy zębami chcąc zrozumieć, dlaczego niektórzy po prostu w życiu sobie odpuszczają, mówiąc "nie da się", "nie mam czasu", "nie mogę", "nie umiem". Rozmawiałyśmy też o sytuacjach tzw. "bez wyjścia", przy tej okazji naszła mnie pewna refleksja, że nie bardzo wiem, czym jest "sytuacja bez wyjścia". Są rzeczy w życiu, które są jak ściana wyrastają przed nami i nie pozwalają ruszyć dalej przed siebie, ale... ściany są podłużne. Zawsze można pójść w lewo lub w prawo - wzdłuż. Nie chodzi o odkrywanie Ameryki, ale im dłużej zastanawiałam się, tym ciężej było mi przypomnieć sobie, żebym znalazła się kiedyś w tzw. sytuacji bez wyjścia. Ktoś kto mnie nie zna, mógłby powiedzieć, że tacy, jak ja po prostu mają szczęście i życie ich oszczędza. Naprawdę? Lubię popadać w zadumę, lubię myśleć, że świat jest bardziej czarny niż kolorowy, lubię widzieć wszystko z punktu romantyczki - wielkie i trudne emocje. Tak mam, taka jestem, ale przy tym wszystkim uwielbiam się śmiać, uwielbiam delektować się życiem. Zupełnie skrajnie czerpię ze swojego życia, ale daje mi to siłę, żeby nadal, na nowo i nieustępliwie, wciąż i od nowa je odkrywać, smakować, zmieniać i wzbogacać. Jest wiele spraw, które nie są proste i nigdy takimi się nie staną, które będą boleć, chociaż wypłakałabym kolejny ocean łez. Umiejętność adaptacji do sytuacji i sytuacji do siebie jest jedną z ważniejszych umiejętności, dzięki którym możemy realizować swoje marzenia i w efekcie osiągać samozadowolenie.

Kilka lat temu, gdy byłam na piątym roku studiów dowiedziałam się, że moją nogę zamieszkuje nowotwór. Egzaminy miałam już zdane, pozostało jeszcze obronić pracę magisterską. Lekarze doradzali, żebym wzięła dziekankę, bo nie wiadomo ile potrwa leczenie i jak długo będę wracać do zdrowia. Przewidywano, że dopiero we wrześniu rozpocznę radioterapię, która miała potrwać ponad miesiąc - do końca września można było składać gotowe prace. Na uczelni pojawiłam się zaraz na początku września. Byłam już po ciężkiej, zagrażającej życiu operacji, ale wyglądałam zaskakująco dobrze - i to był problem. Zapytałam o przedłużenie terminu, nim zdążyłam wyjaśnić sprawę Dyrektorka ds. studenckich wyśmiała mnie, twierdząc, że byle zwolnienie lekarskie nie jest wystarczające. Wyglądałam znakomicie, w lipcu przeszłam operację, minęły niecałe dwa miesiące, lekarze mówili, że prawdopodobnie do końca życia będę musiała wspierać się na kuli. Faktycznie utykałam, nie miałam władzy w stopie, potykałam się nawet o dywan, nie mogłam samodzielnie zakładać butów, a nawet ze spodniami był problem - mimo to, po kule nigdy nie sięgnęłam, były poza moim wyobrażeniem o sobie. Starałam się chodzić możliwie prosto. Ból uszkodzonego nerwu kulszowego zabierał mi noce, dlatego spałam głównie w ciągu dnia, gdy ból był mniej dotkliwy. Byłam uparta, porozmawiałam z moją promotorką na temat przeniesienia obrony. Pokazałam jej fragmenty pracy, które powstały w trakcie moich wizyt w szpitalu (pamiętajmy, jesteśmy w Polsce, oczekiwanie na swoją kolej może trwać nawet kilka godzin). Zabierałam z sobą swojego notebooka i pisałam w każdej wolnej chwili, dzięki czemu nie przesiąkłam bardzo szpitalną atmosferą. Udało mi się uzyskać termin na grudzień - w przeciwnym razie, czekała mnie dziekanka, czego pragnęłam uniknąć, chciałam się obronić i mieć to z głowy. W między czasie zaproponowano mi pracę - również od września, a przecież w połowie września miała zacząć się radioterapia, do tego od października ruszał semestr na moim drugim kierunku. Co zrobiłam? Nie odpuściłam. Przyznaję, że miałam sporo szczęścia, ponieważ praca znajdowała się nieopodal szpitala, w którym przebywałam, więc mogłam chodzić po zabiegach do pracy lub jeśli gorzej się czułam pracować z domu lub szpitala. Z wykładowcami na swoim drugim kierunku również porozmawiałam, nie chciałam odkładać studiów na kolejny rok. Mogłam uczyć się w domu i dołączyć do roku w połowie semestru, wtedy jeszcze myślałam, że zakończenie naświetlań zakończy moje wszystkie problemy. Nie wiedziałam o długotrwałych skutkach ubocznych. Kiedy radioterapia się zakończyła musiałam dotrzymać umowy i wrócić na studia - czułam się coraz gorzej, zamiast jak planowałam coraz lepiej. Bywałam bardzo zmęczona, a rozmaite skutki uboczne dawały o sobie znać, nie miałam siły. Nastała sesja, wielu wykładowców rozumiało moją sytuację i przekonywali mnie, że jeśli chcę mogę zdawać nieco później. Szłam jednak za ciosem, skoro codziennie wkładam tyle wysiłku w przełamanie zmęczenia to i tym razem się nie poddam. Byli też wykładowcy, którzy uznali, że znalazłam świetną wymówkę, aby nie chodzić na wykłady - z trudem zaciskałam zęby, gdy do indeksu wpisywali mi niską notę tłumacząc "może i w materiałach tego nie ma, ale przecież wyraźnie na wykładzie podkreślałem...". Cała ta sytuacja bywała przygnębiająca, przecież mogłam odpuścić, przecież mogłam dać sobie spokój, miałam do tego prawo, przecież musiałam uporać się jeszcze z innymi sprawami (jak np. informacja o tym, że w wyniku naświetlań prawdopodobnie stracę szansę na posiadanie dziecka). Nie poddałam się jednak, nie chciałam wypuszczać życia z moich rąk, wystarczy że wypuścić musiałam moje ciało, które przestało przypominać to, które tak doskonale znałam - pod względem działania jak i wyglądu. Obroniłam pracę magisterską w założonym terminie, sesję zdałam pisząc te same egzaminy, co moi koledzy, w nowej pracy zakorzeniłam się na kolejne dwa lata.
Nowotwór to jednak nowotwór lubi powracać, więc podobnych sytuacji w moim życiu było jeszcze kilka, wielokrotnie musiałam borykać się z poniżeniem ze strony lekarzy, a nawet walczyć o swoje życie wbrew nim. Za każdym razem, jednak traktowałam wszystko jako ścieżkę, po której muszę się mocno wspinać. Nigdy nie było tak, że przede mną rozpościerała się jasno wytyczona droga z napisem "podążaj tędy", zawsze musiałam kombinować, szukać i upewniać samą siebie, że gdziekolwiek mnie ten wybór nie zaprowadzi, dam radę. Nie ma sytuacji bez wyjścia, jesteśmy my i nasze cele. Cel może się zmienić, ale to my decydujemy ostatecznie, co nim będzie. Niepozostaje tu też bez echa, rola mojej Mamy, która walczyła razem ze mną, czasem na innym froncie, ale cel miałyśmy ten sam: żebym po wszystkim, mogła żyć na własnych warunkach.
Kiedyś miałam taki zwyczaj, że w najtrudniejszych momentach, starałam radzić sobie sama - do dziś jest to moja podstawowa zasada, ale obecnie staram się też dopuszczać pomoc innych. Wsparcie i zrozumienie kogoś z boku jest nieocenione. Jeśli postanawiasz się wspinać, zadbaj o to, aby ktoś bliski Tobie ubezpieczał Cię - tak na wszelki wypadek, bo spadać też trzeba się nauczyć.

Korzystając z okazji, dla jednej z kobiet, która w moim życiu stanowi od kilkunastu lat ogromną podporę w trudnych chwilach, a także wie, kiedy wylać wiadro z zimną wodą na moje nieokrzesane myśli, przygotowałam tribalowego kota. O tribalu zapewne jeszcze wspomnę przy okazji rozmyślań na temat siły jaką kobiety mogą sobie wzajemnie przekazywać... - ale teraz kot dla Anny i krótkie know-how, jak go wykonać:

Wzór na samego kota znaleziony w internecie (o tutaj: Chat tribal), natomiast cała chusta została wykonana techniką siatkową zwaną również filet. Jej zaletą jest stosunkowa łatwość wykonania, wadą (jak w przypadku większości chust) czasochłonność. Zaczynałam od samego dołu chusty i szłam, aż do góry (dzięki temu, jeśli Ania zażyczy sobie dłuższą chustę, zawsze mogę dorobić jeszcze kilka rzędów). Mniej więcej od połowy chusty, czas wykonywania jednego rzędu zajmował od 40min do godziny. Do obrabiania brzegów można zastosować dowolny wzór na bordiury, ponieważ filet tworzy jednolitą krawędź.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz