niedziela, 25 grudnia 2016

Nic nie jest takie, na jakie wygląda...

Pamiętam, jak pewnego dnia przeczytałam artykuł dotyczący depresji, zawierał ciekawe sformułowanie “depresja odbiera przyjaciół”. Z dzisiejszej perspektywy mogę stwierdzić, coś zupełnie przeciwnego: depresja, wskazuje przyjaciół.

To co chcę powiedzieć, wydaje mi się ważne, nie dlatego, że miałam problem, ani dlatego, że pisanie przynosi wytchnienie. Jest raczej wskazówką dla wszystkich tych, którzy w swoim otoczeniu znajdą osoby, które cierpią na depresje lub stany depresyjne. To mała tabliczka wskazówek, które sprawią, że być może po wszystkim, nadal zostaniecie przyjaciółmi, a przynajmniej bliskimi osobami.


Świat zaczyna tracić kolory.
Każdy jest inny, dlatego dla każdego początek będzie nieco inny, jednak nie ulega wątpliwości, że wycofanie jest pierwszą oznaką, że coś się dzieje. Pozornie uśmiech jeszcze czasem gości na naszej twarzy, bardziej grzecznościowo, ale i żarty też się pojawiają, między wzrokiem, który gdzieś odpływa, a przygryzionymi wargami.
To był ten moment, kiedy przestałam mówić przyjaciółkom, co u mnie - nie umiałam, nie potrafiłam, nie chciałam przeżywać tego z każdym słowem. Trwało to rok. Mam wrażenie, że właśnie wtedy, niektóre z nich uznały, że moje wycofanie to nowa postawa życiowa, którą należy uszanować - i same, też przystąpiły do dzieła. Nagle zaczęła narastać przepaść.

Kiedy znowu będziesz sobą.
Nawet poważne stany depresyjne można maskować, do tego czasem nieświadomie. Kiedy próbujemy żyć mimo wszystko dalej, zaczynamy na nowo układać życie, myśląc, że w końcu jakoś to się poukłada. Nierozwiązane problemy jednak wrócą, będą nas dręczyć, a my wpadniemy w rozdygotanie. To prawda, że nieco się wtedy zmieniamy, że nie do końca zachowujemy się tak jak zwykle, ale równocześnie nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. 
Pewnego dnia usłyszałam od jednej z osób “mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dawna Ewa wróci”, a dalsza część wypowiedzi sugerowała, że w tej chwili, nie ma sensu utrzymywać kontaktu. Być może ta osoba chciała dobrze, być może chciała zwrócić uwagę na problem, ale w efekcie po prostu odwróciła się plecami. Z osobą, która z jakiegoś powodu bardzo głęboko przeżywa w danej chwili swoje życie emocjonalne, trzeba obchodzić się ostrożnie. Czasami warto postawić wszystko na jedną kartę i zareagować nieco ostrzej, mocniej czy bardziej dosadnie, jest to jednak ryzykowna taktyka i sprawdza się tylko na pewnych etapach. Trzeba ją umieć stosować i wiedzieć, że może wiązać się ze sporą odpowiedzialnością. Według mojego odczucia wtedy, w moim sercu z hukiem zatrzasnęły się pewne drzwi. Mimo wszystko, zawsze trzeba spróbować zrozumieć i pomóc znaleźć chociaż ścieżkę, która pomoże uporać się z problemem.

Jest wspaniale.
Mój stan trwał ponad dwa lata, w trakcie których próbowałam zacząć żyć na nowo, zacząć cieszyć się źle pojmowaną chwilą. Sinusoida uczuć, kiedy nagle wyrywamy się z otchłani marazmu, bylejakości i szarości, wyrzuca nas na prawdziwy radosny i szaleńczy rollercoaster. Przyjaciołom mówimy wtedy, że jest dobrze, potrafimy racjonalnie uargumentować aktualne emocjonalne stanowisko - brzmi to naprawdę bardzo przekonująco. Dodatkowo, to pierwsze objawy otwierania się na świat, znowu mówimy o swoich emocjach. 
Skoro jest okej, nie zaburzajmy tego stanu, niech tak będzie - tak myśli większość osób. Prowadzone są wtedy bardzo płytkie rozmowy, w stylu “TAK! też miałem taki etap w życiu! Super!! Korzystaj!!!” i na tym poprzestają, szczęśliwi, że udzielili złotych porad. Problem polega na tym, że etap emocjonalnego wyżu trwa dość krótko, a zaraz po nim spada się zupełnie na same dno beznadziejności. Pamiętam, jak ból zaczynał mnie znowu pożerać, a ja nie mogłam odezwać się do przyjaciółki, bo wiedziałam, że mnie nie zrozumie. Ona miała etap w życiu: świadomy i kontrolowany, a ja miałam eksces, manowce, na które zaprowadziły mnie moje rozdygotane emocje. Byłam pewna, że tego nie zrozumie, bo obliczała emocje, poprzez pryzmat swojego życia lub przybliżonych opowieści koleżanek. 
Nie do końca jest prawdą, że nie zrozumiałaby mnie, być może właśnie by się jej to udało, ale stan depresyjny to stan wątpienia we wszystko. Czujemy się jak wyrzuceni na pełne morze, gdzie czasem minie nas przypadkowa mewa, a w oddali powoli rozmazują się kontury statku.

Mijają miesiące.
Dni płyną, zmieniają się w miesiące, ale mimo to, nadal nie potrafimy przyzwyczaić do aktualnego stanu życia. Wpadamy w błędne koło przeżywania w kółko tych samych bolesnych emocji, od momentu otwarcia o poranku oczu, aż do momentu ich zamknięcia. Ten etap jest najgorszy i trudno z niego wyjść samemu. Wszystko staje się problem, podniesienie z łóżka, a jeśli to się uda wyjście do pracy, a potem sama praca. Mechanika czynności, napędzanych jedynie jakimś instynktem samozachowawczym. Zamknięcie na świat, powoduje samoczynne wyłączenie telefonów przyjaciół. Wielu z nich pamiętając etap wyżu emocji myślą, że nadal w nim trwasz, a inni po prostu nie są zainteresowani wysłuchiwaniem prostych komunikatów “jest źle”. Jeden z moich przyjaciół cierpi na depresję. Po wielu miesiącach udało mi się go zmusić do pójścia na terapię. Gorsze momenty jednak nawracają, a ja wtedy uzbrajam się w złotą cierpliwość i dzwonię - nie na 5 minut, ale na godzinę lub dłużej. Cały czas staram się sterować rozmową, rozeznać się w aktualnej przyczynie, znaleść punkt zaczepienia i rozpocząć wspólne poszukiwanie ścieżki powrotu do normalnego życia. Zwykle się udaje, może nie za pierwszym razem, czasem odczekuję dzień-dwa i ponawiam rozmowę. Musi wiedzieć, że może na mnie liczyć, musi wiedzieć, że jego depresja nie jest dla mnie ciężarem, choć faktycznie czasem bywam tym zmęczona. Daję sobie wtedy kilka dni oddechu i ponownie dzwonię/piszę, nie chcę pogłębiać jego poczucia osamotnienia, a wiem, że nic tak nie paraliżuje jak ono. 
Jeśli sam nie napiszesz, nie zadzwonisz, osoba taka sama Ci nie powie, że jest źle - nie będzie w stanie nawet sięgnąć po telefon. Taki stan może trwać kilka dni, ale również kilka miesięcy, a gdy minie możesz się o nim nigdy nie dowiedzieć, bo jest zbyt przerażający, by o nim opowiadać, czy też nawet wspomnieć. Stanie się to w końcu krępującą tajemnicą, która może podzielić świat przyjaciół na zawsze - “bo on nigdy się nie dowie, co przeżyłem, więc czy dalej mnie zna?”.

Przypadkowe dłonie
Po wielu miesiącach pracy mur oddzielający mnie od reszty świata zaczął pękać. Powoli, choć czasem w szalony sposób zaczynałam wracać do siebie samej. To też jest proces, burzliwy, nie stały, ale jeśli konsekwentnie realizowany to w końcu się powiedzie.
Wątpienie w siebie, przynajmniej w moim przypadku po tym wszystkim stało się moim przekleństwem. Nie rozumiałam, jak z tych nielicznych fragmentów znajomych, przyjaciół jeszcze ktoś mógł się ostać. Dlaczego chcieli nadal ze mną przebywać, dlaczego udzielali mi różnych porad. Czułam, że jestem nikim, przeciętną, wypraną z jakiejkolwiek minimalnie interesującej osobowości powłoką. Wątpiłam we wszystko, co dotyczyło mojego życia. 
Całkiem niedawno starałam się o nową pracę, wiedziała o tym zaledwie garstka osób, nie chciałam nikomu nic mówić. Pamiętam jak bardzo się denerwowałam, tak bardzo mi zależało - to miał być jeden z elementów, nowego początku. Tymczasem firma milczała… Wtedy niepomiernie zaskakiwał mnie jeden z moich przyjaciół, uspakajając każdorazowo, gdy wysyłałam mu spanikowanego smsa “nadal milczą!”. Jego pewność siebie w tym zakresie mnie onieśmielała, tłumaczyłam sobie to jego uprzejmością. Kiedy w wąskim gronie wznosiliśmy toast za nową pracę, zrozumiałam, że on naprawdę we mnie cały ten czas wierzył. To było wspaniałe uczucie, które m.in. pozwoliło mi krok po kroku odbudowywać swoje poczucie wartości. W między czasie oczywiście wspierała mnie moja Mama, nieustająco powtarzając “czemu sama nie widzisz tego, co widzą inni”, ale wiadomo, że mama to mama - ona zawsze w Ciebie wierzy. Trzy moje przyjaciółki trwały przy mnie przez cały czas mocno, przekonując, że muszę uwierzyć w siebie. W ostatnim czasie jedna z nich niemal z pretensją, która miała mnie w końcu wyrwać z tego bezsensownego myślenia i rozwiać moje wątpliwości wybuchła “czy Ty nie widzisz, jak w ogóle ciężko jest nawet się z Tobą mierzyć?!”. Nie widziałam.
Zadzwiająco sporo dają również przypadkowo wyciągnięte dłonie, które jakoś tak pomagają Ci wstać. Jedna z moich “branżowych koleżanek”, jakiś czas temu napisała do mnie wiadomość, w której wyznała mi, że jest pod wrażeniem wszystkiego co robię i że jestem w stanie to wszystko jakoś upchnąć w swoim kalendarzu. Zaraz - ona pod wrażeniem? Dziewczyna, którą cenię za aktywność, pomysły, pracowitość, szerokie pole różnych zainteresowań, osoba, którą podziwiam jest pod moim wrażeniem? Nogi mi się ugięły ze wzruszenia, pociekła jakaś łza. 
Tak, stanowczo, warto mówić ludziom, że ich doceniamy i jeśli to możliwe powiedzieć, dlaczego. Konkretny przykład wpływa czasem dużo bardziej otrzeźwiająco niż ogólne zapewnienia. To potrafi postawić na nogi, a przynajmniej je na jakiś czas wzmocnić.


Siła słów i czystego człowieczeństwa jest wielka. 
Może taka moja natura, że wszystkich staram się zawsze ze wszystkiego tłumaczyć, a może po prostu niezachwianie pragnę wierzyć w drugiego człowieka. Dzisiaj wiem jedno, po tym wszystkim z dystansu i perspektywy czasu, warto się starać i jeśli to możliwie dzielić dobrymi myślami z innymi osobami. Czasem ktoś obcy, jednym uśmiechem, słowem, może pomóc przywrócić Twoje życie na właściwy tor. Czasem generalnie wyznawane zasady, warto odłożyć na bok, przemóc się i zadać jedno, krótkie pytanie “czy wszystko ok?” - warto zrobić to szybko, nim zamkną się drzwi, które przez długi długi czas nie będą chciały się otworzyć. 
Jeśli podziwiasz kogoś, powiedz mu to już dziś, jeśli ktoś dobrze wygląda poinformuj go o tym, jeśli przez głowę przebiegło Ci jakieś imię, napisz lub zadzwoń do tej osoby i zapytaj co słychać. Bądź dla innych, a na pewno znajdą się tacy, którzy w odpowiednim momencie postanowią być dla Ciebie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz